2007/07/27

Dyplom magistra ułomnego

Na Onecie ciekawy tekścik z Polish Express o tym, że niektóre szkoły wyższe zaczęły kształcić magistrów na odległość, a egzaminować ich na sesjach wyjazdowych. Młody człowiek z dumą podkreśla, że nie pamięta, kiedy był na uczelni... Jak wynika z artykułu, co bardziej biznesowo zorientowane szkółki już otwierają swoje stałe przedstawicielstwa na Wyspach.

Cóż... jest popyt, jest i podaż. Aż szkoda nie skorzystać.

Dodatnia korelacja poziomu wykształcenia i poziomu zarobków jest faktem. Ale czy wyższe wykształcenie równa się dobrej posadzie? We wczesnym polskim kapitalizmie wszyscy uwierzyli, że trzeba mieć wyższe wykształcenie, żeby mieć pracę. Maturzyści ruszyli tłumnie ruszyli na wyższe uczelnie. Niby trzeba temu przyklasnąć! Ze 112 szkół wyższych w 1990 zrobiło się ich w 2004 roku przeszło 400, a wskaźnik studentów na 1000 mieszkańców przekroczył 50% (12% w 1990). Gdzieś po drodze zgubiła się jednak jakość kształcenia. Wraz z popytem, mnożyły się więc Wyższe Szkoły Bzdecia i Badziewia w dużych miastach i małych wioskach - 60% naszych studentów studiuje odpłatnie (wszystkie dane GUS). Każdy Polak z wiarą w magiczną moc dyplomu, chętnie zaczął korzystać z takiej oferty edukacyjnej. Skutkiem tego na przykład znane i znani nam osobiście posiadają: sprzedawczyni w butiku ma wyższe wykształcenie z zarządzania i marketingu (nie aspiruje wyżej), sprzątaczka w biurze ma magistra inżyniera ochrony środowiska (nigdy ją to nie kręciło), bibliotekarka magistra pedagogiki, a mechanik samochodowy to magister finansów (po liceum zawodowym). Wszyscy mimo długoletnich inwestycji zarabiają tyle, ile zarabialiby bez dyplomu magistra. Studiowali najczęściej niezależnie od wizji siebie w przyszłości (zazwyczaj jej braku), swoich predyspozycji akademickich czy zdolności intelektualnych.

Tylko w niewielkim stopniu takie przypadki pracy poniżej "kwalifikacji" (nominalnie posiadanych, a nie realnie) można wytłumaczyć wielkim bezrobociem. Zazwyczaj jest to wynik tradycyjnego braku pomyślunku, chęci pójścia po najmniejszej linii oporu i naiwnością. Bo jak inaczej wyjaśnić przywołanego bohatera tekstu? Jeśli myśli, że w Anglii jego dyplom będzie coś wart, to jest niewyobrażalnym pacanem.... A jeśli ma zamiar się nim chwalić tu, to może to będzie skuteczne, jeśli trafi na równego sobie pacana (bardziej prawdopodobne niż wariant pierwszy). Bo co jest warty taki dyplom? Na szczęście nic...

Drugi czynnik magisterskiej "nienormalności": Trzeba być niezłym skurwielem, żeby nosić miano intelektualnej elity, pracownika akademickiego i odprawiać taką chałturę, jaką odprawia się w 80% owych Wyższych Szkołach Bzdecia i Badziewia. Dobrze, że idzie niż demograficzny, to się trochę zweryfikuje rynek...

Może pracodawcy też zmądrzeją trochę wraz z rozwojem i stabilizacją rynku. Nie na każde stanowisko umysłowe trzeba zatrudniać ludzi z wykształceniem wyższym i napędzać tę parodię kształcenia. Często wystarczy szkoła średnia lub studium.... Przykłady pierwsze z brzegu: pani od naliczania płac absolutnie nie musi mieć magistra rachunkowości. Przedstawiciel handlowy "od cukierków" tudzież sprzedawca kart kredytowych lub jeansów może sobie świetnie radzić, jeśli ma "tylko" maturę, a nie zarządzanie i marketing. Asystentce w zupełności wystarczy studium pomaturalne. Tylko nieliczni z ogółu dopną się szczytów hierarchii, a tempo pięcia będzie tym wolniejsze im bardziej dojrzały jest rynek. I odwrotnie niż w praktyce codziennej, przydałoby się spojrzeć czy akurat ci, którzy faktycznie pną się, mają coś warte wykształcenie.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Mnie w tej kwestii martwi jeszcze jednak rzecz. Otóż swego czasu wmówiono polskiej młodzieży, że każdy nadaje się do liceum i potem na studia. Zamykano szkoły zawodowe... Czy tylko ktoś nie zapomniał, że jednak nie każdy nadaje się na dobrego magistra (ten brak predyspozycji i motywacji widać, sporo obecnie studentów, którzy nie chcą wiedzy, chcą tylko papier), że może Polksa potrzebuje także Panów Józków (co to pod zlewem rurę wymienią i magistra nie potrzebują do tego)?

Anonimowy pisze...

Dokładnie ...

Ale ludzie studiują dla papierka, bo jest wymagany przez pracodawcę. A co do szkół prywatnych: :) Pracowałem w pewnej i nie zatrudniono mnie na następny rok, bo zdanem mojego promotora "za dużo wymagałem". Uczyłem tam gramatyki praktycznej, ale studenciaki nie były zadowolone ze słabych wynikow kolokwiów i poprawek, więc obsmarowały mnie w ankietach.
Tam na 3 roku niektórzy studenci prawie nie mówili w języku obcym, a władze wszystko robią, żeby studentów zatrzymac (przeprowadzałem egzamin z języka na drugim roku, a tu się okazało, ze dwóch studentow ma jeszcze zaliczyć takowy na roku ... pierwszym -paranoja).
Wykładowcy z tytułami szmacą się w tego typu szkołach dla kasy, a szkoły im płacą, bo zapewniają im nazwiska i minimum kadrowe.

Anonimowy pisze...

Jeszcze istnieje taki problem, że pozamaykano szkoły policealne i pomaturalne, a ta młodzież musi przeciez coś z sobą zrobić.Lukę tę wypełniają właśnie 3-letnie szkoły "wyższe".