2007/09/30

Katyń: straszny film

Mając nadzieję na solidną dawkę historii, wybraliśmy się na Katyń Wajdy. Wyszliśmy zdruzgotani... Tak beznadziejnego filmu dawno nie widzieliśmy.

Myśleliśmy, że to będzie film o zbrodni. Ale był to film o żałobie kilku żon zamordowanych oficerów. Myśleliśmy, że będzie to film o historii, ale były tam tylko jej elementy dowolnie wybrane.

Superprodukcja idealizuje zamordowanych bohaterów. W filmie oficerowie poszli na śmierć, mimo że mogli łatwo uciec. Ale nie uciekli, bo byli szlachetni i przysięgali służbę ojczyźnie. A przysięga ta była bardziej ważna od przysięgi małżeńskiej. W imię ojczyzny odsyła Żmijewski więc zrozpaczoną żonę (Ostaszewską), która przyjechała go odnaleźć. Bo oni są jeńcami i swój kodeks mają. Ucieczki jednak się zdarzały...

Superprodukcja operuje na dylematach moralnych ucznia pierwszej klasy liceum, który ma napisać rozprawkę "prawda czy konformizm". Cytat z Antygony był tam szczytem tandety. Od razu widać, kto jest dobry, a kto sprzedajny. Niby nic się nie mówi, ale i tak wiadomo, że należy iść do więzienia za idee, zamiast ustępstwami budować nową rzeczywistość. Jak w tym kraju przez 50 lat funkcjonowała komuna przy takim gloryfikowaniu ideowości?

Superprodukcja kultywuje mit Polski uciskanej. Raz nas Niemcy, raz nas Ruskie. Wielka krzywda historyczna bije z ekranu. Etos rycerski jest pielęgnowany nawet w niewoli, gdzie broń się składa dopiero "przed samym sobą, a nie przed wrogiem". Epizod Pilota -Małaszyńskiego, który coś krytykuje, wytyka błędy, kwestionuje te założenia wskazuje, "że coś z nim nie tak" i ukojenia ma szukać, jeśli nie w idei, to w różańcu.

Superprodukcja jest nijaka. Rozmawia się tam o niczym. Pokazuje dużo nieznaczącego, ale jak już pada pytanie natury egzystencjalnej, to słychać jęk, bo ono nie jest na wytrzymałość normalnego i zrównoważonego człowieka. Nie jest nawet na jego zainteresowanie, jednak bohater nie jest zwykłym człowiekiem lecz Wallenrodem. Właściwie to trudno nam pisać, bo z całego filmu pamiętamy kilka scen po wyabstrahowaniu zupełnie ze sobą niepowiązanych, a reszta jest tak żadna, że z pamięci umyka. A wszystko po to, żeby w ostatniej scenie wziąć widza żywcem i zmrozić go, fundując mu wyciskacz łez w postaci rozwalania czachy oficerom nad dołami pełnymi jeszcze ciepłych trupów, jeśli trzeba dla pewności dobijanych bagnetem, zanim spycharka wyrówna teren. Jak ktoś za 10 lat zapyta czy widzieliśmy "Katyń", to pomniemy rzeź i odpowiemy twierdząco. Tylko czy będziemy pamiętać, kto do kogo i dlaczego strzelał, po co i jak maskowano tę zbrodnię? Niekoniecznie!

Pierwsza refleksja po wyjściu z kina była taka: "kto sobie co prywatnego chciał tym filmem załatwić"? Odpowiedź prosta: Wajda stracił tam ojca, Ostaszewska pradziadka, Penderecki wuja. W temacie, który do dziś nie jest załatwiony, w kraju, gdzie przez 50 lat szerzono kłamstwo historyczne, a w szkole sprawę pomijano lub uczono nie tak, robienie na ten temat taniego i płytkiego kina emocji jest po prostu nie w porządku. Tu by się przydał jakiś paradokument w stylu Moore'a. Nawet ubarwiony, ale z solidną dawką informacji.

***

Kiedy oglądamy filmy o Holocauście albo czytamy np. Hannę Krall, przede wszystkim dowiadujemy się "czegoś". Czegoś o narodzie, czegoś o fragmencie historii, czegoś o losach ludzkich. Jest tam wielka krzywda i trauma. Nie ma jednak banalności, płytkich acz nierozwiązalnych dylematów, etykiet znanych z polskiego kina historycznego. To kwestia osadzenia w kodach kulturowych, która narzuca nam- odbiorcom takie proste interpretacje czy sposobu przedstawiania wydarzeń?

2007/09/27

Zbliża się dzień godności

...kiedy jedziemy na krótkie wakacje. Ale nie o tym, bo zafrapowało nas co innego: zbliża się Siódmy Dzień Papieski. "Plakaty ze zdjęciami papieża Jana Pawła II rozmawiającego z Ali Agcą pojawią się niebawem w polskich miastach". Hasłem dnia będzie: "Jan Paweł II - Obrońca Godności Człowieka".

Bosko aż diabli ;-) Ale najfajniejsze dopiero dalej:

"Nikt nie mógł się czuć wyłączony z pasterskiej troski Ojca Świętego - wyjaśnił wczoraj dziennikarzom genezę hasła abp Tadeusz Gocłowski. Dlatego na ilustrację tegorocznego przesłania wybrano zdjęcie przedstawiające papieża z Ali Agcą" - czytamy i myślimy sobie: "Jakież to wielkie i wspaniałomyślne." Ach i och. Boże, jak on musiał się męczeńsko troszczyć o godność - dajmy na ten przykład - takiej p. Alicji Tysiąc... Musimy chyba wziąć wolne w ten siódmy dzień. Mamy nadzieję, że nie przypadnie w niedzielę.

Wiemy, że nikt nie mógł się "czuć wyłączony z pasterskiej troski" papy. Choćby nie wiem, jak chciał. Choćby nie wiem, jak sobie jej wypraszał, nie mógł. No normalnie nie dawało rady. Zawsze dosięgały go jego modły. I bezpośrednio, przez TV, radio i gazety, i pośrednio, przez czyny członków mundurowych i cywilnych jego organizacji. No i jeszcze przez książki, które zdarzyło mu się popełnić. Był jednak kiepskim menedżerem, więc za jego pontyfikatu rzesze jego organizacji skurczyły się najbardziej w całej jej historii. A i konta uszczuplono licznymi odszkodowaniami. Czyżby była szansa na odwilż?

Zbliża sie też inny dzień. Pierwszy, dla odmiany. Dopiero za kilka lat, ale idzie. EPOA, organizacja zrzeszająca organizatorów parad LGBT, zdecydowała się przyznać Europaradę 2010 Warszawie. Ola Boga, co to będzie! I czy aby ten dzień nie przypadnie pół roku przed i pół roku po Dziesiątym Dniu Papieskim. Gdyby tak, to byłaby to profanacja i świętokradztwo. Zbrukana godność wszelkiego człeka, a jego wartości zgwałcone. Co czeka stolicę ojczyzny papieża, kiedy najedzie ją kilkadziesiąt tysięcy europejskich sodomitów? [2,5 miliona było w Madrycie, ale powiedzmy wyprawa na wschód jest mniej atrakcyjna i bezpieczna.] Dzieci zinternalizują negatywne wzorce, bo rodzice będą musieli wyjaśnić, kto tak hałasuje na ulicach. Nastanie sodoma, bo nie mamy tylu hoteli, gdzie by mogli przenocować. Przecież nawet stadion narodowy nie będzie gotowy, żeby rozstawić łóżka polowe. Nie odkupimy win stolicy, bo nie ukończą też Świątyni Opatrzności, żeby się za nich i ich występki przeciw porządkowi porządnie wymodlić! A do tego, gdzie będą wydawać te swoje różowe pieniądze? Nie mamy przecież salonów Dolce i Gabbany ani Versace.

2007/09/25

Za komuchów było lepiej

Pierwsza mądra rzecz z ust Nelly:

"Za komuchów to było lepiej - takie były głosy. I możliwe, że dla kobiet to było za komuchów lepiej. Bez wątpienia, nawet się zgodzę, że w jakiś sposób tak: aborcja była dozwolona, pani mogła być traktorzystką i gwiazdą mogła być."

Nie, żebyśmy chcieli mieć komuchów ponownie (ale czy komuchy czy kaczory, to wszo jedno), ale to pradwa. A dlaczego? Bo tamten system nie uznawał w oficjalnym biegu katolicyzmu, czyli jednej z najbardziej opresyjnych ideologii wszech czasów. To ta religia miłując kobietę i fundując jej szacunek, wskazuje, iż jej funkcją jest prokreacja i poświęcenie dla rodziny. Czyli jest takim inkubatorem. Albo maciorą, jak kto woli. A jak która nie chce, to coś z nią nie tak, bo nie realizuje planu stwórcy i trzeba ją poddać reedukującej presji otoczenia.

Za komuchów mogła być traktorzystką albo gwiazdą, obok faktu możności rozporządzania własnym brzuchem. Może nie wynikało to z autentycznego poszanowania dla idei, na których zasadzał się ten ustrój i godności, a głównie z zapotrzebowania na siłę roboczą, ale wtedy godność nikogo nie była w cenie, bez względu na płeć. Ustrój tamten jednak bardziej niż kapitalizm dbał o socjalne zaplecze i dla matek, i dla ich dzieci.

PiS albo... śmierdź!

We "Wprost" najpoczytniejszym tygodniku opinii (szczęśliwie tylko dzięki gratisowej płycie Propaganda PRLu, dzięki której trafił też na nasza kanapę) mogliśmy przeczytać kilka ciekawych rzeczy. Między innymi list od P R A W D Z I W E G O wyborcy PiS. Jakoś łaska boża oszczędziła nam w otoczeniu takich stworzeń, a telewizora nie używamy, więc dotychczas wiedzę o nich musieliśmy czerpać z mądrych wypowiedzi, tudzież posiłkować się mądrością własną. Do dziś! Ów kwaczysta pisze... w sumie nic nowego, ale jaka to frajda, zażyć żywego języka...:

"Frekwencja w tych wyborach przekroczy oczekiwania. Wiem to z szemranej propagandy prowadzonej w warszawskim autobusie. Do wyborów ruszą grupy społeczne, o jakich nam się nie śniło. (...) W autobusie linii 525 rozmawiało dwóch klientów systemu penitencjarnego, (...) „Załatw to sobie jak Kaczmarek" i „Kaczyńskiemu i Ziobrze też noga się w końcu powinie”. Obaj zadeklarowali, że trzeba iść do wyborów, bo jak nie, to odsiadka. (...) Do wyborów pójdą i agentki z agencji wraz z sutenerami, i gangsterzy. Na mniejszości zawsze można liczyć. Przyszły Sejm uchwali amnestie, eutanazję, aborcję, małżeństwa wiadomo jakie, zalegalizuje prostytucję i narkotyki, by zapanowała powszechna szczęśliwość. Idę do wyborów i spokojnie zagłosuję, zgadnijcie na kogo. Taki mój kwaczy los."

Oj, brzydko pachnie Rywinlandem. Świat się kwaczyście wali... Przestępcy jawnie obmyślają chytry plan zemsty w jego autobusie 525. Głosem nad urną zbuntują się też siły ciemnej strony mocy: agentki (którego słowa wstydził się autor użyć: "kurwa" czy "prostytutka"?) i mniejszości (jakie, tego wstydliwie nie doprecyzowano). Wszystko to, żeby promować przestępców, spedalić rodzinę, młodzież odurzać i wysyłać pod latarnię, no i ostatecznie wyskrobywać nienarodzonych Polaków. Nie pozostaje mu nic innego jak zakrzyknąć: PiS albo eutanazja (śmierć)!

W następnym tygodniu (o ile będzie płyta) czekamy na jęki wysiedlanych Polaków z ziem odzyskanych, bankrutów po wprowadzeniu Euro i rolników wściekłych z powodu zalewu polskich salonów ananasami.

****
Posłowie

A my załamywaliśmy rączki, że kampania jest niemerytoryczna, bazuje na emocjach i lękach. No bo jak może być inna? Na takie lęki żaden przekaz poza emocjonalny nie jest skuteczny. No, chyba, że będzie jeszcze bardziej horrorowaty i wyciągnie najgłębiej schowane w psychice upiory. Szkoda jednak się w tym ścigać, bo PiS jest tu mistrzem, a pozostałe 65% mniej lub bardziej zdrowych wyborców oddpadnie i dalsza gra w te klocki okaże się niewarta świeczki. Ta stracona 35 procentowa część Polaków już swoje panaceum znalazła, a jeśli dawkę strachu trzeba będzie zwiększyć, to ich terapeuta to zrobi. LiDowi i PO, zamiast niepotrzebne odbijanie pałeczki PiSu i wykrywanie oszczerstw i konfabulacji, polecamy skupić sie na grupach, które w wyborach do tej pory nie uczestniczyły. Również na ciemnej stronie mocy.

2007/09/24

Partia Chłopcuf

Na Wykopie znaleźliśmy alternatywę dla Partii Kobiet. Partia Chłopcuf prezentuje sie równie nieciekawie:

Przypominamy przy okazji plakat partii Gretkowskiej:


2007/09/23

Łódź wymarła

Przez weekend bawiliśmy w Łodzi na weselu znajomych. O samym weselu może kiedy indziej, bo jeszcze przetwarzamy to, co widzieliśmy i czego nie widzieliśmy. Dziś o Łodzi, w której jeden studiował, a z której drugi wyjechał na studia i na zawsze.

Na nasze stare śmieci dojechaliśmy najnowocześniejszym pociągiem w Polsce. Pośpiesznym "Prząśniczka". Podróż miejskim Ikarusem (o ile ma się miejsce siedzące) jest w porównaniu z nim szczytem wygody. A to za sprawą siedzeń o wyjątkowo nieanatomicznych kształtach (chociaż może to wynik konsultacji ortopedycznych z troski o kręgosłupy podróżnych: oparcia pod kątem prostym z mocnym wybrzuszeniem w części lędźwiowej) i ściśniętych bardziej niż w samolotach Ryanaira. Dodatkowo podłokietniki tych foteli są długości i grubości parówki, a nie da się ich odgiąć, więc po 5 minutach parówka chce nam przedziurawić przedramię. "Prząśniczka" śmierdziała. Ale nie z winy PKP, tylko jednego z pasażerów, który po zlokalizowaniu, skłonił nas do przenosin o jakieś 40 rzędów dalej (bezprzedziałowy!). Fotele jednak nie mają pokrowców na zagłówkach, więc cząstkę fauny i flory głowy tego pasażera mogą pobrać kolejni, którzy tam usiądą (chociaż nie wiemy czy PKP ma w zwyczaju pranie zagłówków nawet w tych pociągach, w których przewidziano ten luksus). Trzeba jedna przyznać, że pociąg jest cichutki (szybki jeszcze nie, bo trwa remont torów) i ma klimę.

Przyjechaliśmy. Dw. Fabryczny od lat ten sam. Nie wyróżnia się od innych dworców, ale za kilka lat ma się to zmienić. Przeszliśmy tłumnie oblegany park Moniuszki: kiedyś przez łódzkich gejów jako miejsce schadzek wykluczonych (miejsce żywcem wyjęte z "Lubiewa" Witkowskiego), teraz przejęte przez miejscową żulernię, której wyrazistością nie może się poszczycić nawet złoty trójkąt na warszawskej Pradze.

Doszliśmy do "prawdziwego" centrum. Sobota, popołudnie i słońce. Mijaliśmy ulice prawie zupełnie puste. Może przyzwyczailiśmy się do stołecznych tłumów, ale łódzkie wyludnienie było aż nienaturalne. Nawet Piotrkowska świeciła pustkami....

Gdzie się podziali wszyscy? Pewnie w Manufakturze. To naprawdę ładne centrum handlowe urządzone w zabytkowym kompleksie fabrykanta Izraela Poznańskiego. Władze miasta były bardzo dumne z tego przedsięwzięcia i piarowo mu sprzyjały. Nie wiemy czy zdawały sobie jednak sprawę, że otwarcie tego "miasta w mieście", odbierze funkcje miejskie prawdziwemu miastu. I tak się chyba stało. A szkoda, bo śródmieście Łodzi to jedno z ładniejszych miast w Polsce, ze zwartą zabudową kamienic i minimalna ilością socrealnych i PRLowskich plomb. Tyle, że w całkowitej ruinie, zamieszkiwane przez "element". Może stąd fascynacja Łodzią Davida Lyncha, który w końcu sielskich obrazków nie kręci...

Pietryna zdechła... Nie dość, że nie ma gdzie parkować, w bramach straszno, to jeszcze nic się tam nie dzieje. Kiedy byliśmy tam przedostatni raz w sierpniu, natknęliśmy się na mizerny seans odgrzewanych kotletów "kina pod gwiazdami" na ekranie wielkości dwóch telewizorów.... Czymże to jest w porównaniu z seansami w Manufakturze... Po wizycie w kilku miejscach, w których nie dało się rozmawiać z powodu dudniącej muzyki, ostatecznie zabrano nas, żeby pokazać rynek... Manufaktury, która stała się dumą łodzian. I na przykład popykać w ogródku sziszę z przyjemnie sączącą się muzyką w tle lub z głośniejszym popisem dja w środku. Cóż gorączka sobotniej nocy w centrum handlowym... Pewnie, gdyby [Warsaw] Summer Jazz Days miały miejsce w Łodzi, to również w Manufakturze.

Mamy wrażenie, że brak pieniędzy to tylko kawałek problemu w przypadku słynnej Piotrkowskiej. Przede wszystkim to brak pomysłów i samej wizji. Potrzeba tylko trochę "marketingu miejsca", jaki tworzą marketingowcy centrów handlowych. Nie ma ludzi kompetentnych w urzędzie? Można zatrudnić agencję...

Póki co, jeśli ktoś się nie zmieści w Manufakturze, to może je znajdzie w starszej Galerii Łódzkiej, bo ktoś miał pomysł, żeby Piotrkowska kończyła się i zaczynała wielkimi centrami handlowymi.

2007/09/22

Słowo na niedzielę

Przyszło pocztą :-)


Wśród polityków i partii nie ma żadnej opcji, którą moglibyśmy obdarzyć sympatią i poczuć, że mówi naszym głosem. To pewnie uczucie, które żywi w tym momencie większość wyborców. Zawsze jednak można wybrać opcję najbliższą lub najmniejsze zło. Bo niegłosowanie, kiedy można, to obciach, a głos nieważny jest równie wartościowy, co zeszłoroczny śnieg.

2007/09/18

Big Sister, Gay Brother

A tego, to się nie spodziewaliśmy... 1675 edycja Big Brothera zafundowała widzom lesbijkę i czyżby-geja. Brawa dla Magdy za odwagę. Pytanie czy TV4 postanowiło krzewić tolerancję czy łatwo podnieść sobie oglądalność dzięki ewentualnym jatkom w klatce?




Czyżby-gej katalizuje znaczące procesy w tej grupce. Widać na nim znakomicie mechanizm działania homofobii: nieco delikatny koleś, z gejowsko uczesanym włosem, jest w stanie wywołać niebywałą agresję okolicznych rosłych samców w sposób samoistny. Nie dlatego, że może jest niezbyt bystry, a może niezbyt towarzyski. Dlatego, że "on musi być pedałem". A jeśli nie, to niech udowodni, że jest prawdziwym mężczyzną, godnym akceptacji: "A może byś ją zgwałcił [Magdę]" - niby tak żartobliwie zaproponował na początku poniższego filmiku prawdziwy, 100 % heteroseksualny mężczyzna.


Inny jurny samczyk przybliża nam uroki małej miejscowości gdzieś na zadupiu: "W mojej miejscowości, to by ktoś go w du... wyr...". Nie wiemy czy przemawiał w imieniu swoim czy może kolegów, z którymi po meczu bierze prysznic, przy okazji porównując ukradkiem długość swoich siusiaków. Wypowiedź nosi znamiona nieco nachalnej i niechcianej fantazji (czy to własnej, czy grupowej), która wyparta jest źródłem potężnej agresji.


Panowie - uczestnicy, chyba musicie się zacząć bać o swoje tyłki, jeśli go "nie wyeksmitują" po najbliższych nominacjach, to może z wami jeszcze pomieszkać... Jak wy się wtedy będziecie poruszać po tych pokojach?!

2007/09/17

ein Volk, ein Reich und ein Kaczorführer

Führer Kaczyński i jego piSS-Waffen musi zwyciężyć, by "w Rzeczypospolitej Polskiej, żył jeden naród polski, a nie różne narody" - przeczytaliśmy odnośnie konwencji tej nazipartei w Białymstoku.

To chyba tak w ramach "za co lubić Polskę" z poprzednich dwóch postów.

Ten Übermensch miał czelność wygłosić to stwierdzenie w głównym mieście regionu, w którym żyje duża mniejszość białoruska i rosyjska.

Czy po zwycięstwie budowa pierwszego Konzentrazionlager ruszy szybciej niż budowa stadionu?

Ps. Marysiu Kaczyńsko! Prosimy oszczędź życie biednej Czeczenki i pozwól jej jechać z Polski byle dalej. Nie uszczęśliwiaj jej statusem uchodźcy.

Ps 2. Przerażające jest to, że tak haniebne sformułowanie przeszło niemal bez echa...

Wczorajszy patriotyzm jutra

W weekendowej Rzeczpospolitej pojawił się tekst Terlikowskiego o patriotyzmie. Było to ewidentne krytyczne nawiązanie do "nihilistów" biorących udział w debacie Gazety na ten temat. Raz i wtóry zdarzyło nam się tu wygłosić opinię, że nie lubimy Polski, a nawet zdradzamy pewne symptomy polonofobii, więc rozwiniemy nieco temat.

Na początku chyba trzeba zauważyć, że słowo na "p" jest ostatnio bardzo modne i często używane. Nieustannie coś jest "p", albo nie jest, X. jest "p" przez wielkie "P", a Z. wcale. Raz "p" jest prymitywnym nacjonalizmem lub militaryzmem, innym razem wielką wartością i cnotą. Panowie K. oczywiście tytułują się wielkimi "P".

Sprawa wygląda nieco podejrzanie, bo ilość nawiązań do patriotyzmu i postawy patriotycznej wskazuje jednak, że albo w przyrodzie prawie nie występują, albo ciężko społeczeństwu uzgodnić, co nim jest. Może dlatego mamy wrażenie, że patriotyzm jest u nas trochę frazesem, który nic nie znaczy, albo z którego nic rzeczywistego nie wynika, więc trzeba o nim mówić i go propagować, żeby nie znikł całkowicie. Powstaje jednak ten problem, że przy kiepskiej kondycji współczesnej polskiej tożsamości zbiorowej, ów frazes nie ma się na czym zahaczyć. Jeśli nie we współczesności, musi więc szukać w przeszłości. Przeszłe historie integrują, dają zbiorowości korzenie i coś wokół czego kształtuje się "my". Urastają zatem do rangi mitów. Raz o wielkich dokonaniach i dzielnych przodkach (na Wiedeń! Lub o innych Cudach nad Wisłą), innym razem o jeszcze większych krzywdach (zaborcy, Jałta), wrogach (Niemcy), najeźdźcach (Ruskie), którzy uciskając, jednoczą. I tak zapożyczona tożsamość z czasów przeszłych zastępuje współczesną. Bo jaka ma być ta tożsamość? Bezrobotna? Popegeerowska? Zasiłkowa? 1200 brutto? Toruńsko-maryjna? No w najlepszym wypadku wadowicko-watykańsko-kremówkowa...

Co w ogóle oznacza modne słowo w kryzysie na "p"?
- miłość do ojczyzny i poczucie silnej więzi z własnym narodem, połączone z gotowością poświęcenia się dla ich dobra, przy równoczesnym poszanowaniu innych narodów.

Tak ujmując sprawę, patriotami nie jesteśmy. I nawet przez głowę nam nie przyszło, żeby być. "To nie jest jakieś arcyfajne miejsce - Polska. Lubię tu wielu ludzi, wiele miejsc, mogę się zapatrzyć na drzewa, niebo. Uwielbiam język polski, jest piękny. Ale to jeszcze za mało, żeby oddawać życie za ojczyznę." - mówi Nosowska. Bo niby co miałoby nas motywować do takiej miłości ojczyzny, żeby pójść w kamasze? To musiałaby być jakaś magiczna idea, ale... taka nigdy się nie urodziła...

Nie wyjechaliśmy z Polski, bo nie mamy takiej presji. Zwłaszcza ekonomicznej. Sami nie szukaliśmy takiej opcji, ale oferty się zdarzają i nic nie szkodzi na przeszkodzie, żeby w niezdefiniowanej przyszłości skorzystać z takich pojawiających się możliwości. Bo zamiast górnolotnie brzmiącej ojczyzny do umierania, szukalibyśmy po prostu fajnego miejsca do mieszkania, które można polubić i się do niego na krócej lub dłużej przywiązać.

A to owe fajne miejsce do mieszkania tworzą ludzie swoimi zachowaniami, nadając mu ducha i charakter, który można polubić, chcieć uczestniczyć w jego życiu i współponosić zobowiązania w imię jego trwania (oczywiście bez umierania, bo innych fajnych miejsc może być wiele). Nie mamy nawet nic przeciwko znaniu jego historii, z plusami i minusami (ale bez mitomanii) i kultywowaniu lokalnych tradycji i zwyczajów (folklor). A za co mamy lubić Polskę? Ktoś podpowie?

Prawicowi ideolodzy zamiast zarzucać nam nihilizm, niech wezmą pod uwagę, że ojczyzna (uznawana za miejsce zamieszkiwane z własnej woli tu i teraz) więcej skorzysta na naszym płaceniu podatków, przestrzeganiu prawa i byciu uczciwym, ekologii, przywiązaniu do idei nie tylko w sferze deklaracji, wolontariatach czy zaangażowaniu w inicjatywy społeczne, a na "lokalnym" wydawaniu pieniędzy kończąc, niż gdybyśmy mieli wielbić Rejtana, obchodzić rocznicę Grunwaldu, wzruszać się na okoliczność Jasnej Góry i jej obrony czy przystawać na baczność w godzinę W. Taka integracja forma integrowania podzielonego społeczeństwa jest sztuczna i nie sprawi, że ludzie zaczną sobie nagle mówić "dzień dobry", ufać sobie, stowarzyszać się i rozbierać wysokie płoty wokół apartamentowców w centrum miasta.

2007/09/16

A po co to?

Doodge zaprosił nas do łańcuszka pod tytułem "dlaczego piszesz?". No i naszła nas chmara myśli i powodów, które jakoś zgrabnie postaramy sie przelać na HTMLa.

Piszemy, bo:
1. Jest to dla nas relaksujące. Jedni lubią rolki, inni zakupy, a my klawiaturę.

2. Pisanie strukturalizuje przemyślenia, pozwala pogłębić pierwsze wrażenia, szukać argumentów i poznawać kontrargumenty.

3. Nie lubimy Polski w takim jej kształcie, w jakim funkcjonuje:
- jej mitomaństwa
- jej zaściankowości
- jej szarości i monolityczności
- jej wszechkatolicyzmu

Wiemy, że to się nie zmieni, bo Polska nie uczestniczyła w wydarzeniach, które kształtowały nowoczesną rzeczywistość: nigdy nie została przeorana przez reformację, industrializację i migrację ze wsi do miast [zafundowali nam to dopiero komuniści - czyli ponad 50 lat za późno, a i to z pominięciem logiki ekonomii i wagi kształcenia]. Polska mentalność nie została też rozdziewiczona przez rewolucję obyczajową rozpoczętą w roku 68 [bo kiedy świat odkrył - upraszczając - nieskrępowane bzykanie dla przyjemności, my tępiliśmy syjonistyczny spisek]. Tym sposobem nasza "społeczna mentalność" nie miała szansy dojrzeć, ba nawet wyjść z wieku średniego [średniowiecza], potem przemienić się we właściwym czasie z wiejskiej na wielkomiejską, a na końcu ostatecznie skorygować się o osiągnięcia szerokich ruchów kontestujących. Blogowanie pozwala nam czasem inaczej interpretować wydarzenia i puszczać je w świat jako coś - mamy wrażenie - spoza głównego obiegu.

4. Nie lubimy Polaków, którzy zagregowani kształtują właśnie tę wspominaną Polskę:
- ich bogobojności
- ich dulskości
- ich krótkowzroczności i braku umiejętności patrzenia kilka lat do przodu zamiast kilkanaście lat do tyłu
- ich bezwyrazowej jednakowości
- ich braku giętkości intelektualnej i bezrefleksyjności
- ich zamiłowania do form i konwenansów, chociaż czasem sami niedobrze się nią czują [ale tak trzeba, tak wypada]
- ich bierności, braku aktywności obywatelskiej i zamiłowania do nacjonalistycznego patriotyzmu

Wiemy, że to się szybko nie zmieni, bo "układ się broni" i kształtuje nowych w tym samym duchu od lat najmłodszych, ale dzięki blogowi możemy wyrazić swoje niezadowolenie i również posłać je w świat.

5. Mamy specyficzne poczucie misji: liczymy na to, że ktoś, kto tu się przypadkiem zabłąka, przeczyta jeden albo drugi tekst i też go tknie na przemyślenia własne. Nawet jeśli nie będą takie same, to będą.

6. Blog pozwala zetknąć się z ludźmi, którzy myślą podobnie (jeśli nie tak samo), nie tylko przez komentarze czy maile, ale i w "realu". A to jest po prostu miłe.

Do dalszej zabawy zapraszamy Magę - Fe!misia, Wojtka - Abiekta i Kazika - Liberalnego kalwina.

Ps. Equilibrysta: Ciebie nie zapraszamy, bo się wyczerpująco wyraziłeś w swoim pierwszym poście ;-)

2007/09/14

Gorzkie żale po Janie Marii

Dziennik przywołuje kilka opinii po ogłoszeniu Jana Marii Rokity, że nie będzie kandydował. Są one raczej w tonacji żałobnej, tymczasem z punktu widzenia Platofrmy Obywatelskiej nic lepszego nie mogło jej się przytrafić. Do tej pory partia ta miotała się między konserwatywnym centrum, a prawicą, przez co była nie dość, że programowo nijaka, to jeszcze niespójna w swojej nijakości. Frakcja Tuska wiecznie musiała się ścierać z PiSem-bisem Rokity. Do tej pory partia cierpiała na nieustanny kryzys wodzowski. Nie miała jednego wyraźnego przywódcy. Tusk rywalizował wiecznie z Rokitą, albo odwrotnie, produkując wewnętrzne konflikty i rozbijając wizerunek na zewnątrz. O skali niechęci panów Tusków i Rokitów oraz wewnętrznych niesnasek niech świadczy fakt, że "bracia" z platformy o decyzji nie wiedzieli wcześniej i zostali zaskoczeni jej ogłoszeniem tak samo jak szary wyborca. I nagle, główna przyczyna słabości tego ugrupowania zniknika. Prawie sama z siebie. I to bez konieczności cichych mordów...

Platforma ma teraz jedyną szansę, żeby określić swoją tożsamość polityczną. Ma szansę, żeby jej lider błysnął. Ma szansę, żeby stać się grupą jednolitą, bo nic gorszego niż nierówne szeregi w formacji partyjnej... Jedyny szkopuł w tym, że te korzyści są bardziej długodystansowe niż na chwilę obecną. A sytuacja jest pilna, tuż przed wyborami, kiedy nie ma czasu na nadrabianie kilkuletnich zaległości i szybkie przebudowywanie wizerunku. Rokita mógł bądź co bądź zyskać dla PO trochę głosów, nawet jeśli miałby ją potem rozbijać. Ciekawe jednak, jak Platforma wykorzysta to zrządzenie losu w perspektywie czasu.

2007/09/13

Dzwoni teściowa...

Dzwoni teściowa, która jest z natury bardzo delikatną i wrażliwą osóbką i rzecze gorączkowo:

"Oglądałam Rozmowy w toku Ewy Drzyzgi i jestem zbulwersowana"

Krzysiek dopytuje: "Dlaczego?"

Odpowiada: "Bo był program o rodzicach osób homoseksualnych i jedno babsko wstało i w pierwszym zdaniu mówi, że jest katoliczką, matką Łukasza i że syna pedała, to należy z domu wyrzucić, bo to to zboczenie i wbrew nauce Kościoła."

I dodaje, że była też lesbijka, która opowiadała, że jej rodzina wierzyła, że lesbijstwo można wyleczyć biciem. No więc była regularna rozbierana do naga i katowana przez ojca i braci.

Po tym, jak ją krew zalała, a potem opadła, powiedziała, że zamierza napisać w tej sprawie kilka listów i zacząć wolontariat w telefonie zaufania dla rodziców osób LGTB.

Teściowa jest bardzo szlachetna, bo nas nie stać by było na takie gesty. Tej suce - katoliczce (co słusznie podkreśliła) od syna pedała możemy życzyć długiego i bolesnego zdychania, najlepiej na raka macicy. Pomodlimy się też, żeby rodzina lesbijki roztrzaskała się samochodem o drzewo. Tyle mamy do powiedzenia w kwestii katolickiej miłości bliźniego.

2007/09/11

Platforma agituje, a jej zwolennicy się wstydzą


Nie wiemy, jak w innych miastach, ale w Warszawie zaroiło się od billboardów Platformy. Niepodpisanych jako jej, ale jeśli mają zostać, to muszą je podpisać na czas kampanii. I tak do wszystkich powodów politycznych i merytorycznych, przez które przegrają wybory, należy dołączyć nietrafione kampanie marketingowe (bo to już kolejna). Dlaczego?

1. Przesłanie: do kogo jest skierowana kampania? Jeśli do zwolenników PiS, to oni na pewno się nie wstydzą. Ze wstydem za poparcie PiS ciężko nawet u całkiem mądrych ludzi typu Staniszkis. Co mądrzejszym jest ewentualnie w pewnym sensie przykro, że polityka zamieniła się w rynsztok. Billboardy promują więc nietrafione hasło. Wstydzą się co najwyżej zwolennicy PO czy LiDu, jeśli są - oprócz samego bycia przeciw - dodatkowo na tyle zaangażowani, żeby śledzić szczegóły uchybień proceduralnych czy stylu polityki zagranicznej. Jednak przeciwnikom PiSu taka kampania nie jest potrzebna, a zwolennicy PiSu zdecydowanie się nie wstydzą i nie zawstydzą się. Są dumni, że ktoś się dobrał do układu czy czego tam i jeszcze do tego przemawia ich głosem do nich....

2. Grafika: górnego hasła "zasady PiS" prawie nie widać. Zwłaszcza, jeśli billboard wisi na wysokości 3 czy 4 piętra albo jest zawieszony przy drodze i tylko mignie przez chwilę podczas podróży. Zostaje tylko środek i spód, ale bez pierwszego hasła nie ma pożądanego efektu nawiązania do kampanii "zasady zobowiązują" Kaczyńskiego i obnażenia jej pustosłowia.

3. Nośniki: billboardy to nośniki wielkomiejskie. Akurat w wielkich miastach PiS jest ewidentnie w tyle za PO. A w samej Warszawie już na pewno. Po co więc reklamować to, co oczywiste wśród statystycznie przychylnego odbiorcy - wyborcy? Jeśli PO nie żal kilkuset złotych na jeden billboard pomnożonych przez dziesiątki billboardów, to my nie chcemy, żeby oni zajmowali się budżetem.

4. Język: z całej kolekcji haseł na billboardach, najprostszym słowem wydaje się "agresja". Użyte słowa są albo dosyć trudne albo/i abstrakcyjne i nie mogą być przypisane do kogoś lub czegoś konkretnego. Tak się składa, że odbiór i interpretacja słów abstrakcyjnych wymaga pewnych zdolności intelektualnych i sprawności wnioskowania, tymczasem statystyczny Polak ma trudności ze zrozumieniem konkretnych wiadomości w TV. [takich pojęć zazwyczaj dzieci uczą się dopiero w wieku późnoszkolnym; zapytajcie 7-latka czym jest dobro, odwaga czy nadzieja, to się ubawicie, a niektórym tak zostaje] Kto więc równocześnie zrozumie słowo "agresja", zobaczy że chodzi o PiS (a zwłaszcza jego kampanie) i że należy się tego wstydzić, wracając z siatami z Biedronki? Na pewno nie zwolennik PiS...

Kończ Platformo, wstydu oszczędź!

2007/09/09

Temat trudny, a hiena się pasie

Piotr Zychowicz to taki pracownik "Rzeczpospolitej", który obsesyjnie tropi wszelkie zagrożenia dla polskości, chrześcijaństwa i praw większości. Zapadł nam pamięć, bo Bart miał czas i ochotę zweryfikować manipulację w jego tekstach o zagrożeniach czyhających na heteroseksualną rodzinę i chrześcijan.

Tym razem Zychowicz może jednak triumfować, bo niestety jego news zdaje się być w 100% prawdziwy: "Para homoseksualnych rodziców zastępczych molestowała powierzone jej dzieci. Lokalne władze nie interweniowały, bo bały się posądzenia o homofobię". Słowo "triumfować" jest tu jak najbardziej na miejscu, bo w tekście nie chodzi o krzywdę dzieci, ale o moralne zwycięstwo spod znaku "miałem rację, toleruj zboczeńców, a zobaczysz co spotka ciebie i rodzinę". Już tytuł artykułu oddaje ducha i mental autora: "Tolerancja dla gejów kontra prawa dziecka".

Jakby ktoś nie doczytał, albo niedowidział, to zwracamy uwagę, że do molestowania według autora nie doprowadziła głupota urzędników, nie doprowadziła wadliwość procedur kontrolnych, ale tolerancja...

Panie, bój się Pan swojego Boga. Prawicowcy mają tę przypadłość, że popełnianych zbrodni nie dostrzegają, gdy tylko wierzchnia forma jest ok. Jeśli heteroseksualną rodzinę zastąpi homoseksualna, to zapala im się czerwone światło. Wobec takich insynuacji, warto pomyśleć dla oprzytomnienia umysłu, gdzie i kto bardziej winny: heteroseksualiści czy homoseksualiści i zerknąć w statystyki dotyczące odsetka molestowania dzieci w heteroseksualnych rodzinach? A może generalnie przez osobników heteroseksualnych obcych dla ofiary? A może wśród księży? A może w domach dziecka i placówkach opiekuńczych (z uwzględnieniem czynów dokonanych także przez współpensjonariuszy)? Może dodać do tego przemoc psychiczną i zbadać, gdzie ODSETEK jest wyższy? (bo liczba przypadków na pewno nie będzie korzystna dla heteroseksualistów)?

"Dyrektorka jednego z domów dziecka w Warszawie, która stwierdziła, że połowa jej podopiecznych była molestowana seksualnie, odmówiła podania nazwiska. Żadna z ofiar nie zgodziła się pokazać twarzy ani ujawnić nazwiska, czasami nawet imienia. Zamykamy oczy, zatykamy uszy i udajemy, że problemu nie ma. Choć fakty krzyczą - w Polsce rocznie jest wykorzystywanych seksualnie około 10 tysięcy dzieci." - można przeczytać tu

Niestety trudno znaleźć takie dane, ale intuicyjnie odważymy się stwierdzić, że heteroseksualiści wypadliby w nich znacznie gorzej. Dlaczego? Bo niewielu gejów i lesbijek chce mieć cokolwiek wspólnego z wychowywaniem dzieci. A Ci, którzy chcą, mają nadzwyczaj silną potrzebę i instynkt rodzicielski. A dziecko nie trafi im się z przypadku. Nie zrobią go sobie też za becikowe, ani nie pożyczą "wujkowi" z meliny za butelkę wódki. Nie podrzucą do ochronki, ani nie zostawią na śmietniku. Będzie ono dla nich prawdziwym skarbem. Przypadki patologiczne, które się wśród nich zdarzą, NIE BĘDĄ częstsze niż u heteroseksualistów. A z całą pewnością będą rzadsze niż patologia w murach domów dziecka. Może zatem warto?


2007/09/07

[]`*


Nie bądź obojętny! Odpal racę: []`*

2007/09/06

Co ludzie powiedzą? Ateistyczny coming out

Przeczytaliśmy wstrząsający reportaż, jak to się żyje ludziom w zgodzie z sumieniem. Niektórzy piszą do nas, że nie lubią kiedy coś skądś kopiujemy, bo to żadna inwencja, ale co tam... Nie zawsze trzeba odkrywać koło na nowo i warto skorzystać z tego, co już jest. Wklejamy kluczowy fragment:

"Łukasz wie, że nie jest łatwo, bo ma sąsiada, który od jakiegoś czasu nie chodzi do kościoła. Najpierw miejscowe babcie przestały mu odpowiadać na "dzień dobry", potem proboszcz na kazaniu powiedział, że to komunista, a potem ktoś mu wybił szybę w oknie. Łukasz więc chodzi do kościoła regularnie. Mówi, że robi to dla dobra swoich dzieci, bo nie chce, żeby spotkała je jakaś przykrość. 2 kwietnia zaprowadził je na mszę z okazji rocznicy śmierci papieża Polaka. Wychowawczyni sprawdzała obecność"

Przesadzamy? Nieeeeee, wystarczy się rozejrzeć z mniejszą pobłażliwością dla patologii:

"Zosia nie będzie musiała się obawiać, że jeśli nie pójdzie do bierzmowania, to nie będzie mogła wyjść za mąż, tak jak nam to było wpajane, nie będzie wytykana palcami i wyśmiewana w szkole tak, jak było za naszych czasów z dziećmi, które nie chodziły na religię"

A może domowy obraz powszedni: mamuśka, co miłuje, wspiera i rozwija indywidualizm dziecka?

"Ateizm? Jak ja cię wychowałam?! - krzyczy mama na Marka (imię zmienione). - Jakie ten twój ateizm wystawia świadectwo nam, rodzicom?! To znaczy, że my jesteśmy nikim. Słyszysz? NIKIM! Że nam się życie nie udało. Przecież Bóg to podstawa. Kościoła można nie lubić, ojciec dyrektor też ma zastrzeżenia do biskupów, ale mówić, że jesteś niewierzący?! My z ojcem przestaniemy wychodzić na ulicę"

Doskonale wiemy, jak działa wykluczenie i przemoc symboliczna. Nawet ta niebezpośrednia, ale kłębiąca się w małym pudle telewizora. Niby jej siedlisko jest daleko, ale z mocą fal rozchodzi się nawet do najdalszego zadupia i kształtuje mentalność odbiorców. Doskonale wiemy, jak to jest musieć udawać kogoś innego. Albo nie musieć udawać, ale musieć udowadniać, że nie jest się tym czy owym... Doskonale wiemy, że klecha może być we wsi jeden i na dodatek głupawy, klawy i garbaty, ale moc ambony daje mu realne panowanie na rzędem dusz, a co za tym idzie i spolegliwość władzy państwowej. Wiemy, że miłość bliźniego brzmi ładnie, ale w praktyce ma właściwości totalitarne. Zwłaszcza, że ludzi mądrze wierzących znamy ledwie kilkoro, a oportunistów i fanatyków całą resztę.

Dlatego organizacji o skłonnościach totalitarnych i idei miłującego wykluczenia mówimy nie! I tym Zosiom i Pawłom dajemy znać, że ich rozumiemy. Na Internetową Listę Ateistów i Agnostyków kolejno odlicz, jeśli niekoniecznie wierzysz w moc stwórczą akurat tego jedynego Boga Ojca Wszechmogącego (w Trzech Osobach), albo nie akceptujesz tego, co się dzieje pod płaszczykiem wiary.

2007/09/04

Curva czyli edukacja na zakręcie

Wiedzieliśmy, że nie będzie nam trzeba długo czekać na koncert popisowy ministra Legutki. I tak dowiedzieliśmy się, że aby uzdrowić szkołę trzeba "powrócić do przedwojennych tradycji i przedwojennych wzorców inteligenta. W jaki sposób? Ucząc łaciny, wprowadzając mundurki i podnosząc poziom trudności matury" - wylicza Dziennik.

Zacznijmy od drobnego uszczegółowienia faktów. Inteligencja jako warstwa społeczna to produkt typowo wschodnioeuropejski. To grupka o pochodzeniu szlacheckim (zdegradowanym i podupadłym). W praktyce były to osoby o wykształceniu wyższym, często zaangażowane politycznie lub pełniące rolę sumienia narodu. Było więc inaczej niż w Europie, bo tam inteligencja jako warstwa społeczna nie funkcjonowała. Było za to mieszczaństwo (klasa średnia), które jeśli kończyło wyższe studia, to podejmowało wolne zawody (co nie znaczyło, że należał im się jakiś specjalny tytuł nawiązujący do superintelektu) oraz byli nieliczni intelektualiści. Różnica tej struktury społecznej to wynik pozostawania naszych terenów (Europa kulturowo kończyła się na Łabie) poza ówczesnymi procesami modernizacyjnymi, które tam umożliwiały szeroki awans społeczny i zdobycie wykształcenia (mieszczaństwo), a u nas pozwalały na to małej grupce noszącej potem miano "inteligencji". Zazdrośnie do tego strzegącą swej uprzywilejowanej pozycji: żeby sobie ci nie z dziada-pradziada nie myśleli, powstał termin "półinteligenta" dla określenia tych, co się do edukacyjnego klubu jakoś przypadkiem wdarli. A jak u nas z intelektualistami? Pewnie jacyś byli, ale otwierając pierwszą lepszą historię myśli, trudniej natknąć się na polskie nazwisko. Zawsze jednak można się pocieszać, że Chopin był polskiego pochodzenia i Curie-Skłodowska takoż!

No więc odwoływanie się do tej tradycji trochę nas żenuje, jeśli uwzględnić fakt, że nasza elitarna inteligencja to standardowe wykształcone zachodnioeuropejskie mieszczaństwo... Gdyby to jedyna rzecz w koncepcji ministra była... Co tam dalej Legutko planuje?

Nauka łaciny i greki.
"To język, który funkcjonuje jak rachunek matematyczny, uporządkowany, logiczny. Daje wgląd w bogactwo treści kultury starożytnej. A także wgląd w funkcjonowanie języka, w obszar skojarzeń językowych. Nauka łaciny rozwija. Powiedziałem żartobliwie na konferencji prasowej, że gdyby to ode mnie zależało, łacina i greka byłyby od I klasy podstawówki."

Panie Ministrze, nauka każdego języka rozwija. Uczy systematyczności i dyscypliny, w przeciwieństwie do nauki katechezy. Uczymy matematyki matematyką, a logiki logiką. Niech chociaż Ci uczniowie się po angielsku płynnie dogadają, nie wspominając o drugim języku nowożytnym. Czytanie Platona i Arystotelesa w oryginale zostawmy dla hobbistów udających się na filologię klasyczną. Mamy dobre przekłady, których nawet po polsku i w opracowaniu nikt nie czyta.

Utrudnić matury, sprawdzać wiedzę. "Przyznaję, należy utrudnić zdawanie matury. Trzeba wrócić do sprawdzania wiedzy, bo prezentacja nie selekcjonuje zdających. Prezentację łatwo kupić."

Cóż, zawsze wiedzieliśmy, że szukanie wiedzy to trudna sprawa, posługiwanie się nią jest najtrudniejsze, myślenie boli, a odpamiętywanie to mały pikuś. Jeśli odpamiętywaną maturę jakoś utrudnić, to chyba trzeba sprawdzać znajomość książki telefonicznej... Telekomunikacja jest wszak przyszłościową dziedziną... Minister zdradził się, że chętnie by utrudnił zdanie tego egzaminu, ale niestety to nieakceptowalne w dzisiejszych czasach.... Tak, stwórzmy elitarny klub maturzysty! Pomysł jak znalazł w gospodarce opartej na wiedzy, ale widać to zrozumieją tylko zachodnioeuropejscy drobnomieszczanie. Inteligent powinien być ekskluzywny!

Nauczać historii sztuki. Niestety nie zdradza konkretów. Podejrzewamy jednak, że nie przeszło mu przez myśł, żeby zreformować nauczanie muzyki i plastyki. Te dwa bzdurne przedmioty zazwyczaj ograniczają się do nauki gry na cymbałkach albo flecie tudzież zakuwania, że styl taki a taki charakteryzuje się tym i tym oraz robienia wielkich artystów plastyków z masy uczniowskiej za pomocy rysowania na ocenę. Gdyby mieć polot i inwencję to bez nakładów, w ramach godzin które i tak są, można by bezboleśnie wszystkich zaznajomić i nauczyć odbioru wszystkich technik plastycznych, stylów architektonicznych, prądów w sztuce i gatunków muzycznych, łącznie z dorobkiem większości artystów.

Mundurki. Ciąg dalszy poprzednika Romana: bo szkoła to odrębna rzeczywistość, odrębne wymogi i takie tam...
Szczęśliwie jednolitość zniknęła jako recepta na sukces wychowawczy. Jakby to jednak powiedzieć, szkołę tworzy brać uczniowska i mać nauczycielska. I obie są z tej rzeczywistości i tego społeczeństwa. W mundurku łaska na nich nie spłynie. Nie formą, ale ideą kształtuje się postawy... Nie mamy nic przeciwko mundurkom używanym przez jednostki elitarne w swoich ambicjach, do których zgłaszają sie zainteresowani z własnej woli i chcą pokazać swoja odrębność albo pewien standard. Marnośc przyodziana w garnitur nadal będzie marnością. Zwłaszcza, że to ma być jakieś byle wierzchnie wdzianie, a nie mundurek.

W jednym się z ministrem zgadzamy. Że warto uczyć filozofii. Dla kształcenia precyzji słowa, abstrakcji umysłowej, dla umiejętności przyjmowania różnych perspektyw, rozmawiania o ideach i istocie.

I co tera?



Widząc sondaż Gazety, nie pozostaje nam nic innego, jak wspomnieć z rozmarzeniem wyniki naszej niereprezentatywnej sondy. Szczęśliwie nie jesteście statystycznymi Kowalskimi, ale i tak frekwencja nie zachwycała....

2007/09/02

Słowo na niedzielę: o upadku małżeństwa

Chodził nam od jakiegoś czasu po głowie post o słabości rodziny, upadku małżeństwa i burzeniu tradycyjnych wartości. Aż tu wczoraj otwieramy Dziennik i czytamy tekst, gdzie cała nasza teoria pokazana jest na przykładzie niejakiego Andrzeja.

Antropologia kulturowa ewidentnie pokazuje, że korzenie instytucji małżeństwa są stricte ekonomiczne. Od zawsze i niezależnie od kultury służyło ono pomnażaniu rodzinnego majątku, zawieraniu sojuszy militarnych i politycznych. Prokreacji też, ale nim powstał model judeochrześcijański mama+ tata+dzieci, rodzina nie potrzebowała małżeństwa, a zrodziła się z potrzeby pożywienia i bezpieczeństwa. W innych kręgach kulturowych do tej pory małżeństwo nie oznacza modelu 2+dzieci. Czasem występuje wielożeństwo, czasem nie, czasem na skutek plemiennych tabu dzieci wychowują się i dorastają z dala od matek, czasem od ojców. Czasem dziewczynki inaczej a czasem chłopcy inaczej. Wszystko zależności od wierzeń, ale mimo różnorodnych praktyk ludzie dorastają tam "normalni".

Model 2+dzieci to specjalność naszego kręgu kulturowego. Tym się jednak różnimy od plemion, że żyjemy w dosyć zaawansowanej i pokojowej cywilizacji, przez co pierwotne funkcje małżeństwa odeszły do lamusa. Została za to ideologia, że małżeństwo pochodzi z woli Pana Naszego i człowiek rodzi się po to, by się w nim spełnić oraz siła tradycji. Kto nie słyszał, że na studia damy idą po to, żeby znaleźć męża, więc koleżanki od trzeciego roku studiów zaczynały nerwowo się rozglądać w poszukiwaniu kandydata, bo "pięcioletni turnus mija, a ja niczyja". Kto nie słyszał retorycznego "synu, co z z tobą? Masz dwadzieścia kilka lat, czas się ustatkować i pomyśleć o rodzinie". A już na pewno wszyscy słyszeli, przaśne rodzinne wróżenie, kto w rodzince "hajtnie się" następny. Jeśli nie ma ewidentnej kandydatury, to babcie, ciotki i wujkowie nie spoczną i przy każdej rodzinnej okazji będą dopingować każdego wolnego... Jeśli kandydatura jest, to moralizująco, będą dawać za przykład i wzór do pilnego naśladowania.

Jest jeszcze sfera miłości. No wiadomo, nie żyjemy w średniowieczu, mało kto się dziś ożeni bez miłości dla samego posagu. Ale czyżby? Ten aspekt jest jakby niewypowiedziany w tej presji na bycie żoną, w tej ucieczce przed staropanieństwem, tudzież w kulturowym przymusie do bycia głową rodziny, presji do spłodzenia syna, wybudowania domu i zasadzenia drzewa. Miłość przyjdzie w pewnym momencie sama, chyba można by powiedzieć, że zrodzi się z rutyny... Jak ktoś napisał, nawet w polskich serialach panny, żyją tylko po to, "by za wszelka cenę jakoś ułożyć sobie życie", czyli znaleźć męża.

Tymczasem socjologia rodziny opisuje zmiany, które w naszym kręgu kulturowym trwają od lat 70-tych tamtego wieku, a u nas od lat 90-tych. Ożenek przestaje być wartością samą w sobie, rosną w siłę indywidualne aspiracje, marzenia i plany. Czasem hedonistyczne, a czasem intelektualne. Zawodowe i prywatne. Rola męża i żony niekoniecznie z nimi współgra... Samej miłości czy to fizycznej, czy duchowej małżeństwo też przestało być potrzebne. Można ją realizować bez formalizacji na wiele sposobów.

Rację więc mają ci, co biją na alarm, że im się świat sypie (znaczy się tradycyjne wartości). Zbyt dużo alternatywnych scenariuszy wobec tego jedynie słusznego pełnoprawnie zaistniało lub stara się zaistnieć, żeby utrzymać jego monopol. Z praw psychologii społecznej jednak wiemy, że ludzie, którzy podjęli jakąś decyzję lub wierzą w jej słuszność, nie spoczną w przekonywaniu do niej pozostałych jednostek i promowaniu jej fasadowego wizerunku w celu racjonalizowania własnego zaangażowania, poprawiania swojego samopoczucia i utwierdzania się w prawidłowości podjętych działań. Będą mówić: "Jesteście niemoralne i nieodpowiedzialne. Kiedyś tylko mężczyźni miewali syndrom Piotrusia Pana, i to głównie na początku studiów. A dzisiaj nawet trzydziestoletnie kobiety nie chcą się wiązać! Żeby randka była sposobem na chwilowe zażegnanie samotności, a nie wstępem do ślubu, dzieci i domu z ogrodem? A gdzie dojrzałość? Po prostu nie mogę tego słuchać! [...] Za moich czasów tak nie było" - co mądrze cytuje autorka, po czym dodaje: "Tak, on się ożenił z pierwszą dziewczyną i nawet się nad tym specjalnie nie zastanawiał. Jego żona wyszła za pierwszego chłopaka, bo na co miała czekać? Mieli po 23 lata, potem pojawiły się dzieci. Był koniec lat 80. i taki życiowy schemat sam się narzucał, bo co można było innego zrobić"

Mentalność zmienia się dużo wolniej niż rzeczywistość, więc z nieskrywaną satysfakcją możemy patrzeć, jak sobie ci i owi pomstują w tej chwili prawdy, kiedy "duch czasów" weryfikuje to, czy to, w co kazano im wierzyć nadal spełnia swoje funkcje i ma rację bytu, a co nie ma. Nawet jeśli będą głośno ryczeć, że to apokalipsa, sodomia i gomoria, dobrze wiemy, że kijem rzeki dziejów nie zawrócą. Przyjmą bez obaw i pogodzą się z nią ci, którzy decydowali, jak ma ich życie wyglądać samodzielnie, dojrzale i bez przymusu. Pozostałym rusztowanie ich życia będzie się chwiać w posadach wobec tylu straconych alternatyw...