Chodził nam od jakiegoś czasu po głowie post o słabości rodziny, upadku małżeństwa i burzeniu tradycyjnych wartości. Aż tu wczoraj otwieramy Dziennik i czytamy tekst, gdzie cała nasza teoria pokazana jest na przykładzie niejakiego Andrzeja.
Antropologia kulturowa ewidentnie pokazuje, że korzenie instytucji małżeństwa są stricte ekonomiczne. Od zawsze i niezależnie od kultury służyło ono pomnażaniu rodzinnego majątku, zawieraniu sojuszy militarnych i politycznych. Prokreacji też, ale nim powstał model judeochrześcijański mama+ tata+dzieci, rodzina nie potrzebowała małżeństwa, a zrodziła się z potrzeby pożywienia i bezpieczeństwa. W innych kręgach kulturowych do tej pory małżeństwo nie oznacza modelu 2+dzieci. Czasem występuje wielożeństwo, czasem nie, czasem na skutek plemiennych tabu dzieci wychowują się i dorastają z dala od matek, czasem od ojców. Czasem dziewczynki inaczej a czasem chłopcy inaczej. Wszystko zależności od wierzeń, ale mimo różnorodnych praktyk ludzie dorastają tam "normalni".
Model 2+dzieci to specjalność naszego kręgu kulturowego. Tym się jednak różnimy od plemion, że żyjemy w dosyć zaawansowanej i pokojowej cywilizacji, przez co pierwotne funkcje małżeństwa odeszły do lamusa. Została za to ideologia, że małżeństwo pochodzi z woli Pana Naszego i człowiek rodzi się po to, by się w nim spełnić oraz siła tradycji. Kto nie słyszał, że na studia damy idą po to, żeby znaleźć męża, więc koleżanki od trzeciego roku studiów zaczynały nerwowo się rozglądać w poszukiwaniu kandydata, bo "pięcioletni turnus mija, a ja niczyja". Kto nie słyszał retorycznego "synu, co z z tobą? Masz dwadzieścia kilka lat, czas się ustatkować i pomyśleć o rodzinie". A już na pewno wszyscy słyszeli, przaśne rodzinne wróżenie, kto w rodzince "hajtnie się" następny. Jeśli nie ma ewidentnej kandydatury, to babcie, ciotki i wujkowie nie spoczną i przy każdej rodzinnej okazji będą dopingować każdego wolnego... Jeśli kandydatura jest, to moralizująco, będą dawać za przykład i wzór do pilnego naśladowania.
Jest jeszcze sfera miłości. No wiadomo, nie żyjemy w średniowieczu, mało kto się dziś ożeni bez miłości dla samego posagu. Ale czyżby? Ten aspekt jest jakby niewypowiedziany w tej presji na bycie żoną, w tej ucieczce przed staropanieństwem, tudzież w kulturowym przymusie do bycia głową rodziny, presji do spłodzenia syna, wybudowania domu i zasadzenia drzewa. Miłość przyjdzie w pewnym momencie sama, chyba można by powiedzieć, że zrodzi się z rutyny... Jak ktoś napisał, nawet w polskich serialach panny, żyją tylko po to, "by za wszelka cenę jakoś ułożyć sobie życie", czyli znaleźć męża.
Tymczasem socjologia rodziny opisuje zmiany, które w naszym kręgu kulturowym trwają od lat 70-tych tamtego wieku, a u nas od lat 90-tych. Ożenek przestaje być wartością samą w sobie, rosną w siłę indywidualne aspiracje, marzenia i plany. Czasem hedonistyczne, a czasem intelektualne. Zawodowe i prywatne. Rola męża i żony niekoniecznie z nimi współgra... Samej miłości czy to fizycznej, czy duchowej małżeństwo też przestało być potrzebne. Można ją realizować bez formalizacji na wiele sposobów.
Rację więc mają ci, co biją na alarm, że im się świat sypie (znaczy się tradycyjne wartości). Zbyt dużo alternatywnych scenariuszy wobec tego jedynie słusznego pełnoprawnie zaistniało lub stara się zaistnieć, żeby utrzymać jego monopol. Z praw psychologii społecznej jednak wiemy, że ludzie, którzy podjęli jakąś decyzję lub wierzą w jej słuszność, nie spoczną w przekonywaniu do niej pozostałych jednostek i promowaniu jej fasadowego wizerunku w celu racjonalizowania własnego zaangażowania, poprawiania swojego samopoczucia i utwierdzania się w prawidłowości podjętych działań. Będą mówić: "Jesteście niemoralne i nieodpowiedzialne. Kiedyś tylko mężczyźni miewali syndrom Piotrusia Pana, i to głównie na początku studiów. A dzisiaj nawet trzydziestoletnie kobiety nie chcą się wiązać! Żeby randka była sposobem na chwilowe zażegnanie samotności, a nie wstępem do ślubu, dzieci i domu z ogrodem? A gdzie dojrzałość? Po prostu nie mogę tego słuchać! [...] Za moich czasów tak nie było" - co mądrze cytuje autorka, po czym dodaje: "Tak, on się ożenił z pierwszą dziewczyną i nawet się nad tym specjalnie nie zastanawiał. Jego żona wyszła za pierwszego chłopaka, bo na co miała czekać? Mieli po 23 lata, potem pojawiły się dzieci. Był koniec lat 80. i taki życiowy schemat sam się narzucał, bo co można było innego zrobić"
Mentalność zmienia się dużo wolniej niż rzeczywistość, więc z nieskrywaną satysfakcją możemy patrzeć, jak sobie ci i owi pomstują w tej chwili prawdy, kiedy "duch czasów" weryfikuje to, czy to, w co kazano im wierzyć nadal spełnia swoje funkcje i ma rację bytu, a co nie ma. Nawet jeśli będą głośno ryczeć, że to apokalipsa, sodomia i gomoria, dobrze wiemy, że kijem rzeki dziejów nie zawrócą. Przyjmą bez obaw i pogodzą się z nią ci, którzy decydowali, jak ma ich życie wyglądać samodzielnie, dojrzale i bez przymusu. Pozostałym rusztowanie ich życia będzie się chwiać w posadach wobec tylu straconych alternatyw...
Antropologia kulturowa ewidentnie pokazuje, że korzenie instytucji małżeństwa są stricte ekonomiczne. Od zawsze i niezależnie od kultury służyło ono pomnażaniu rodzinnego majątku, zawieraniu sojuszy militarnych i politycznych. Prokreacji też, ale nim powstał model judeochrześcijański mama+ tata+dzieci, rodzina nie potrzebowała małżeństwa, a zrodziła się z potrzeby pożywienia i bezpieczeństwa. W innych kręgach kulturowych do tej pory małżeństwo nie oznacza modelu 2+dzieci. Czasem występuje wielożeństwo, czasem nie, czasem na skutek plemiennych tabu dzieci wychowują się i dorastają z dala od matek, czasem od ojców. Czasem dziewczynki inaczej a czasem chłopcy inaczej. Wszystko zależności od wierzeń, ale mimo różnorodnych praktyk ludzie dorastają tam "normalni".
Model 2+dzieci to specjalność naszego kręgu kulturowego. Tym się jednak różnimy od plemion, że żyjemy w dosyć zaawansowanej i pokojowej cywilizacji, przez co pierwotne funkcje małżeństwa odeszły do lamusa. Została za to ideologia, że małżeństwo pochodzi z woli Pana Naszego i człowiek rodzi się po to, by się w nim spełnić oraz siła tradycji. Kto nie słyszał, że na studia damy idą po to, żeby znaleźć męża, więc koleżanki od trzeciego roku studiów zaczynały nerwowo się rozglądać w poszukiwaniu kandydata, bo "pięcioletni turnus mija, a ja niczyja". Kto nie słyszał retorycznego "synu, co z z tobą? Masz dwadzieścia kilka lat, czas się ustatkować i pomyśleć o rodzinie". A już na pewno wszyscy słyszeli, przaśne rodzinne wróżenie, kto w rodzince "hajtnie się" następny. Jeśli nie ma ewidentnej kandydatury, to babcie, ciotki i wujkowie nie spoczną i przy każdej rodzinnej okazji będą dopingować każdego wolnego... Jeśli kandydatura jest, to moralizująco, będą dawać za przykład i wzór do pilnego naśladowania.
Jest jeszcze sfera miłości. No wiadomo, nie żyjemy w średniowieczu, mało kto się dziś ożeni bez miłości dla samego posagu. Ale czyżby? Ten aspekt jest jakby niewypowiedziany w tej presji na bycie żoną, w tej ucieczce przed staropanieństwem, tudzież w kulturowym przymusie do bycia głową rodziny, presji do spłodzenia syna, wybudowania domu i zasadzenia drzewa. Miłość przyjdzie w pewnym momencie sama, chyba można by powiedzieć, że zrodzi się z rutyny... Jak ktoś napisał, nawet w polskich serialach panny, żyją tylko po to, "by za wszelka cenę jakoś ułożyć sobie życie", czyli znaleźć męża.
Tymczasem socjologia rodziny opisuje zmiany, które w naszym kręgu kulturowym trwają od lat 70-tych tamtego wieku, a u nas od lat 90-tych. Ożenek przestaje być wartością samą w sobie, rosną w siłę indywidualne aspiracje, marzenia i plany. Czasem hedonistyczne, a czasem intelektualne. Zawodowe i prywatne. Rola męża i żony niekoniecznie z nimi współgra... Samej miłości czy to fizycznej, czy duchowej małżeństwo też przestało być potrzebne. Można ją realizować bez formalizacji na wiele sposobów.
Rację więc mają ci, co biją na alarm, że im się świat sypie (znaczy się tradycyjne wartości). Zbyt dużo alternatywnych scenariuszy wobec tego jedynie słusznego pełnoprawnie zaistniało lub stara się zaistnieć, żeby utrzymać jego monopol. Z praw psychologii społecznej jednak wiemy, że ludzie, którzy podjęli jakąś decyzję lub wierzą w jej słuszność, nie spoczną w przekonywaniu do niej pozostałych jednostek i promowaniu jej fasadowego wizerunku w celu racjonalizowania własnego zaangażowania, poprawiania swojego samopoczucia i utwierdzania się w prawidłowości podjętych działań. Będą mówić: "Jesteście niemoralne i nieodpowiedzialne. Kiedyś tylko mężczyźni miewali syndrom Piotrusia Pana, i to głównie na początku studiów. A dzisiaj nawet trzydziestoletnie kobiety nie chcą się wiązać! Żeby randka była sposobem na chwilowe zażegnanie samotności, a nie wstępem do ślubu, dzieci i domu z ogrodem? A gdzie dojrzałość? Po prostu nie mogę tego słuchać! [...] Za moich czasów tak nie było" - co mądrze cytuje autorka, po czym dodaje: "Tak, on się ożenił z pierwszą dziewczyną i nawet się nad tym specjalnie nie zastanawiał. Jego żona wyszła za pierwszego chłopaka, bo na co miała czekać? Mieli po 23 lata, potem pojawiły się dzieci. Był koniec lat 80. i taki życiowy schemat sam się narzucał, bo co można było innego zrobić"
Mentalność zmienia się dużo wolniej niż rzeczywistość, więc z nieskrywaną satysfakcją możemy patrzeć, jak sobie ci i owi pomstują w tej chwili prawdy, kiedy "duch czasów" weryfikuje to, czy to, w co kazano im wierzyć nadal spełnia swoje funkcje i ma rację bytu, a co nie ma. Nawet jeśli będą głośno ryczeć, że to apokalipsa, sodomia i gomoria, dobrze wiemy, że kijem rzeki dziejów nie zawrócą. Przyjmą bez obaw i pogodzą się z nią ci, którzy decydowali, jak ma ich życie wyglądać samodzielnie, dojrzale i bez przymusu. Pozostałym rusztowanie ich życia będzie się chwiać w posadach wobec tylu straconych alternatyw...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz