2007/11/12

Mniej kaczorów, więcej homo

Tytuł nie jest deklaracją programową, ale jakoś ostatnio katoliccy publicyści obsypują nas tekstami ważnymi w naszym kontekście społeczno-politycznym. Nie umykają one naszej uwadze zwłaszcza, że daj... Boże ;-) - może się tak zrobi, że się działy krajowe w gazetach pokurczą na rzecz międzynarodowych, a wiadomości tv będą najwyżej wypełniały info o awariach wodociągów a nie awanturach politycznych...

I tak po tym, jak zadziwiająco dobry tekst puściła Więź, kolejny kroczek zrobił Ziemkiewicz, przyszła kolej na Znak ze swoim pełnym pokory tekstem o katolickiej bucie uszczęśliwiania homoseksualistów. Tekst można przeczytać na WP. My dajemy tylko kilka komentarzy do ważniejszych fragmentów:

Po kilkumiesięcznej pracy jako prowadzący grupę wsparcia, pisze autor:

Powoli docierało do mnie, że każdy przypadek jest inny, że nie można stosować żadnych łatwych schematów do wyjaśnienia etiologii zjawiska. Wycofałem się też ze składania pochopnych obietnic, że przy dobrej woli możliwa jest dla każdego zmiana orientacji. Ustawiałem jednak moim młodym przyjaciołom poprzeczkę wysoko, zachęcając ich do pracy nad sobą i przestrzegając przed uleganiem złudzeniom osiągnięcia łatwego szczęścia na drodze „gejowskiej”.

Ale o jakie łatwe szczęście chodzi? Jakoż nie możemy sobie nawet wyobrazić łatwego szczęścia na "drodze gejowskiej".... Nie możemy sobie także wyobrazić łatwego szczęścia heteroseksualistów (nawet na drodze heteroseksualnego małżeństwa). Właśnie przyszło nam jednemu pracować z dziewczęciem od najmłodszych lat wychowywanym na żonę. Ma 26 lat i jeszcze nie ma męża, co jest dla niej prawdziwym dramatem (nie chodzi o chłopaka czy narzeczonego; chodzi o jej staropanieństwo albo legalnie poślubionego za pomocą białej sukni i oczepin męża). Oby jej się trafił ktoś przyzwoity (a właściwie, oby złapała kogoś przyzwoitego, bo obsesyjnie zarzuciła sieci i zaraz złowi, choćby na dziecko), bo jest pewne, że go nie opuści aż do śmierci, choćby pił i bił.... Po katolicku to zniesie i będzie to jej krzyż. Czy jej heteroseksualność gwarantuje jej szczęście? I czy jest bezpieczniejsza niż na "drodze gejowskiej" cokolwiek ona oznacza???? Ludzie mają mnóstwo ułomności niezależnie od orientacji...

Konrad (lat 22), który postrzegał siebie jako biseksualnego, po rozstaniu z naszą grupą korzystał z indywidualnej terapii, był też przez jakiś czas związany z Paschą (grupą wsparcia założoną przez o. Wiktora Tokarskiego, bernardyna); jest dziś w doskonałych relacjach z rodzicami i rodzeństwem, dostał się na wymarzone studia i świetnie sobie na nich radzi, od roku ma miłą i wartościową dziewczynę, którą mi przedstawił, razem studiują. Rodzice Konrada, którzy bardzo go kochają i nie wywierali na niego żadnych nacisków, aż boją się wierzyć swojemu szczęściu.

Bo jak sam się postrzegał był biseksualistą, co oznacza, że nie pogorszy się od zadawania z chłopcami, ani nie polepszy od zadawania z dziewczynkami. Będzie mógł tak i tak. Ale nie mamy wrażenia, że jakby wybrał inaczej, to był równie akceptowany, zwłaszcza przez rodziców, którzy do końca swoich dni będą się umartwiać, czy mu się nie odmieni (w sposób niezwerbalizowany oczywiście będą sie umartwiać) i jeszcze zaczną obsesyjnie żądać dowodów (nawet symbolicznych) na potwierdzenie stałości jego wyboru.

Andrzej (lat 23) studiuje na prestiżowej uczelni z doskonałymi wynikami, żyje w zgodzie z wymaganiami moralnymi Kościoła, niestety dostał przykrych objawów nerwicowych, co zmusiło go do poddania się leczeniu w warszawskim Instytucie Psychiatrii i Neurologii. Powtórzył mi hipotezę swego terapeuty: „Pan stłumił w sobie pragnienia homoseksualne i teraz one wychodzą na zewnątrz w postaci objawów”.

W czasach Freuda istniała taka jednostka chorobowa, jak histeria. Chorowały na nią kobiety, gdyż to one najbardziej obrywały wiktoriańską moralnością. I właśnie taka, jak powyżej, była jej etiologia...

Andrzejowi "pod wpływem terapii dolegliwości ustąpiły, skłonności homoseksualne pozostały, a jednak radzi sobie z nimi, korzystając ze wsparcia w kręgu Paschy".

Ta Pascha to pewnie chroni go przed szczęściem "gejowskiej drogi".... Nie zazdrościmy mu. Do dolce vita sporo mu brakuje...

Paweł wszedł (...) na „gejowską” drogę. Kiedy zgłosił się do mnie jako 19-letni maturzysta, był wystraszony, bezwzględnie podporządkowany matce, pozbawiony relacji z rówieśnikami, kompulsywnie przywiązany do praktyk religijnych. Bliscy widzieli już w nim przyszłego księdza. „Bóg był dla mnie wszystkim. Człowiek i świat nie liczyli się wcale”.

Nie, żebyśmy chcieli być złośliwy, ale ni jak się inaczej dewocji wytłumaczyć nie da, jak tylko problemami psychicznymi, które trzeba zagłuszyć.... Ile dewocji jest w Polsce?

Łukasz, 32-letni lekarz psychiatra. Świadomość swojej odmienności miał od wczesnego dzieciństwa. W liceum kochał się w koledze. Był bardzo pobożny, aktywnie uczestniczył w ruchu oazowym, żył w całkowitej wstrzemięźliwości seksualnej. Po ukończeniu studiów, już jako dorosły samodzielny człowiek, przeszedł przez oba etapy pracy w „Odwadze” – najpierw rok w grupie wsparcia, potem rok w grupie terapeutycznej, której – jak twierdzi – wiele zawdzięcza. Następnie przez cztery lata heroicznie „pracował nad swoją męską tożsamością” (to ulubione sformułowanie Richarda Cohena), podjął też intensywną i kosztowną psychoterapię. „Mężczyźni może i mniej mnie teraz pociągają – wyznał mi kiedyś – ale to nie znaczy, żeby mnie zaczęły choć w najmniejszym stopniu pociągać kobiety. Jestem zawieszony w próżni”. No i oto dowiaduję się od niego, że ma przyjaciela – poznał starszego od siebie o kilka lat mężczyznę i obaj są ze sobą szczęśliwi. „Wreszcie, pierwszy raz w życiu, nie jestem sam – pisze do mnie. – Kocham drugiego człowieka!”.

Ano miast się uczyć akceptować siebie samego, ten przez 4 lata płacił za terapię zmiany, a dwa wcześniej wspierał się w Odwadze. Gdyby jakiś lekarz medycyny obiecywał, że po 6 latach będzie się zdrowym, a potem okazuje się, że po 6 latach może tylko przestaje ropieć, to straciłby prawo wykonywania zawodu, albo ktoś by mu zrobił krzywdę. Niestety terapeutów to nie dotyczy, Ci mówią,
"należy dawać nadzieję", potem że ten pacjent "nie poddaje się terapii" i biorą innego jelenia. Zwracamy uwagę, iż to już kolejny przypadek z grupki 7 opisywanych - nie licząc biseksualisty - któremu Odwaga nie wiadomo, co dała, oprócz towarzyskiego pitu-pitu z wspierającym prowadzącym.

A czy, surowo potępiając zachowania homoseksualne i sprzeciwiając się legalizacji jednopłciowych związków partnerskich, Kościół wyciąga jednocześnie pomocną dłoń do osób homoseksualnych? Tym większe uznanie należy się takim inicjatywom śmiałych ludzi dobrej woli, jak „Odwaga” czy „Pascha”, wyciągających rękę do tych osób homoseksualnych, które cierpią na skutek swoich skłonności, a pragną żyć w łączności z Chrystusem i Kościołem i na tej drodze szukają wsparcia.

Ale to już jest jakieś pierdolenie od rzeczy. Miłe i współczujące (jakby ktoś współczucia potrzebował), ale pierdolenie nic ze wsparciem nie mające. O wsparciu Kościoła, to pisze Kazik, ale nie jest to Kościół rzymskokatolicki:

"Co roku w październiku w USA młodzi geje, lesbijki i transgenderowcy są zachęcani do wyjścia z ukrycia. Niektóre kościoły jak UCC, UUA, czy niektóre parafie kościoła episkopalnego czy prezbiteriańskiego w tym uczestniczą, by pomóc młodym ludziom spojrzeć w twarz innym i powiedzieć: jestem gejem/lesbijką i nie mam za co przepraszać. Nasza szkoła teologiczna zorganizowała takie nabożeństwo w miniony piątek – komunię prowadziła moja doradczyni do spraw studenckich i pastor prezbiteriańska (ewangelicko-reformowana) Nora...". Reszta na blogu Kazika. Wspierają też Szwedzi, ale nie Odwaga, na miłość... boską.

Dalej Autor w małą pułapkę:
"osiemnastoletni chłopak, wyjątkowo inteligentny, wrażliwy, uzdolniony poetycko, o bardzo dobrym sercu, przyznał mi się, że miał już ponad czterdziestu anonimowych partnerów. Czy zasługiwał bardziej na osąd moralny czy na współczucie? "

Wspominana wyżej dziewczę-stara panna też na starość coś kompulsywnego wynajdzie, żeby jakoś znieść złapanego męża. I złapany, żony nienawidzący mąż też coś swojego wynajdzie. Taka będzie ich heteroseksualna szczęśliwość, a zarazem katolicka rzeczywistość. Jak ludzie te prawidłowość odkryli, to się okazuje, że 1/3 małżeństw sie rozwodzi. Ci mają takie problemy i takie rozwiązania, a drudzy takie. Nie można łatwo powiedzieć, że tego od 400 partnerów są poważniejsze, niż tych z 30-letnim nieudanym pożyciem. I ci i ci są pewnie nieszczęśliwi i ci i ci o tym wcale nie wiedzą. Jedni bo dla nich rzeczywistość tak wyglądać musi, drudzy bo inaczej nie umieją.

Na zakończenie ma jednak autor 100% racji i te wnioski powinny zostać zauważone przez obóz kościelny...

Jestem zdania, że przedstawianie terapii „naprawczej” (stawiającej sobie za cel doprowadzenie do zmiany orientacji pacjenta z homo- na heteroseksualną) jako jedynej katolickiej propozycji pomocy dla osób homoseksualnych jest nie tylko pozbawione realizmu, ale też głęboko nieuczciwe. Hasła propagandowe typu: „Nie musisz być homoseksualistą!”, albo: „Dla tych, którzy chcą, szansa wyzdrowienia wynosi sto procent!” (słowa Richarda Cohena, które słyszałem na własne uszy); powoływanie się na jeden czy drugi pojedynczy przypadek, że oto jakiś młody mężczyzna o skłonnościach homoseksualnych „wyszedł na prostą”, bo... zawarł sakramentalny związek małżeński – takie rzeczy, powtarzane przez ludzi Kościoła, są moim zdaniem przejawem „pobożnych życzeń”, a w istocie – groźnym brakiem odpowiedzialności za słowa.

(...)

Wezwanie adresowane do homoseksualnych kobiet i mężczyzn, by żyli w celibacie albo by na drodze heroicznej pracy nad sobą po łączonej z terapią zmieniali swoją orientację na heteroseksualną i wstępowali w związki małżeńskie – nawet gdyby znaleźli się pojedynczy ludzie gotowi takie wezwanie podjąć i wcielać w życie – nie liczy się z rzeczywistością.


Brak komentarzy: